Etykiety

czwartek, 5 listopada 2015

O, porcie!



Po tym suchym jak wiórek lecie przyszły deszcze; szumią mi za oknem i przypominają o Oporto. Przed wyjazdem przeczytałam gdzieś, że to otwierające O jest rodzajnikiem i tym samym Porto jest jedynym miastem w Europie, w którego nazwie jest rodzajnik. (Nie ufam, ale podoba mi się pomysł). Czyli co, coś w rodzaju THE Port? Ten jedyny. Wpływasz z rozgrymaszonego, rozbujanego oceanu, a tu złoty spokojny nurt Douro wsuwa cię między strome osady, obniżające się słońce masz za sobą, ale jak się odwrócisz, zdążysz jeszcze złapać je na czarnych konturach pojedynczych drzew z zachodnich wzgórz przepychających koryto rzeki tak, by ocean nie dotykał miasta. Jesteś w domu, a dom jest tylko jeden; jesteś w twoim porcie.

Drugą rzeczą, którą usłyszałam przed wyjazdem, była prognoza pogody. Deszczowa. Oprócz pierwszej gorącej nocy o słonym zapachu niestety trafiona. Woda z góry przybierała w ciągu dwóch dni wszystkie znane sobie formy: ściany, smugi, ukośne szpileczki, strumienie z rynien, kapuśniaczki, wiadra, pojedyncze bomby celujące prosto w przedziałek na głowie, a w przerwach gromadzenie sił w chmurach burych i niskich. Ale wcześnie rano i pod wieczór, w krótkich chwilach jasnych jak mokra rybia łuska, w słońcu jeszcze niższym niż chmury, kolorowe kafelki lśniły świeżo spłukane, spod daszków i parasoli wychylały wątpiące twarze, wzdłuż Douro ciągnęli turyści, pary, biegacze i żebracy, a dzieci zaliczały w-f, biegając od słupka do ławki i z powrotem. Po rzece ciągnęły kajaki jedno- i ośmioosobowe, przypominające bardziej oszczepy niż łodzie. Najniższy rząd kamienic nad rzeką nosi nazwę Muro dos Bacalhoeiros, czyli dosłownie Ściana łodzi do połowu dorsza. W moim wolnym tłumaczeniu Ulica Poławiaczy Dorsza, co uważam brzmi znacznie lepiej. Na Ulicę Poławiaczy Dorsza trafiłam w najgorszą ulewę, kiedy deszcz nie robił sobie nic zupełnie z grawitacji, więc szybko uciekłam pod dach kawiarni, gdzie dostałam piwo, herbatę, puchaty beżowy koc i nie mniej puchatego beżowego kota do ocierania się o nogi. Popijałam, głaskałam na żądanie i patrzyłam sobie na szarą rzekę Złotą, na szarą Villa Nova de Gaia za ekranem wody oraz szarość ogólną, przerywaną czasem czerwoną koszulką kibica Bayernu, jednego z pięćdziesięciu milionów, które zjechały do Porto na te same dwa mokre dni co ja. Bayern zresztą ma też innej narodowości kibiców i chyba nie tylko ze względu na kolor. W hostelu poznałam Chinkę, studentkę z Lizbony, zagorzałą fankę Bayernu, która specjalnie na mecz przyjechała tu kosztem zajęć na uniwersytecie. Do czego przyznała mi się, wstydliwie zakrywając mimowolny uśmiech dłonią. Zmrużyła przy tym oczy, jakby to był psikus jej życia.

Trzecią zapowiedzią były kafelki, ale na to nie można się przygotować. Miasto – łazienka, miasto – kuchnia, miasto – szalona fantazja glazurnika, miasto – tama, miasto-które-musiało-mieć-bardzo-brzydkie-cegły, Pietro da Cortona z Włocławka. Azulejos rządzą tu bezdyskusyjnie. Kafelki-podkładki pod kubki, kafelki na okładkach zeszytów, kafelki jednokolorowe, biało-niebieskie, różnokolorowe, we wzory secesyjne i barokowe, tworzące wzorzyste mozaiki lub wielkopowierzchniowe malowidła i wreszcie zwykłe kuchenne w barze z jarzynową za 1 euro. W końcu zaczęłam tęsknić za widokiem kamiennej lub murowanej fasady i kupiłam sobie drewniane kolczyki na oswojenie tej śliskiej rzeczywistości. 

wtorek, 17 lutego 2015

Chozowiotissa, Amorgos



Chozowiotissa jest tradycyjnie biała z zewnątrz, a w środku czarna jak twarz Madonny na ikonie, ku której czci powstała. Kościół rosnący w skale przypomina drzewo oliwne. Trzyma się jej korzeniami, mimo że skała jest pionowa, dokładnie pod kątem prostym spotyka się z niebem i morzem, pozostawiając na dole tylko mały półksiężyc plaży. Wielkością nie przypomina jednak karłowatego drzewka. Chozowiotissa zaczyna się w połowie klifu i pnie się ku górze i na boki, sięga ku szczytowi, tu i tam jej jednolitą biel przerywa mały, czarny czworobok okna, raz kwadrat, raz trapez, raz ledwie szczelina, każde sobie, bez porządku pięter, i taka rozczapierzona tkwi przypięta do wschodniej ściany wyspy, jakby zaraz miała się obsunąć. Póki co tkwi, ale to dopiero tysiąc lat.
               Termometrom pomylił się wrzesień z lipcem, więc przystając co chwila i popijając wodę, opornie posuwamy się ku niej na wysokości. Udajemy, że przyjechaliśmy tu fotografować ją z dołu, a morze z góry i stąd nasze liczne postoje. Kamienna droga pod górę jest wygładzona i niełatwo jest nam na tej rozgrzanej, pochyłej ślizgawce. Na dodatek mój towarzysz jest w stosownie długich spodniach, ja niezbędne szale i chusty niosę ze sobą. Kiedy docieramy do jej stóp, biel tynku zmieszana z błękitem i gorącem mąci w głowie. Cykady irytują swoim wściekłym, alarmującym trzeszczeniem.  Popielata kompozycja w postaci odpoczywającej kocicy i jej potykających się o własne łapy małych daje nam chwilę wytchnienia. Czerpiemy jakąś dziwną satysfakcję z wpatrywania się cień, puszystość i kolor szary. To jak kubeł zimnej wody przy ostrym krajobrazie, który nas otacza. Mam ochotę położyć się obok kocicy i pogapić się na jej niezdarne potomstwo, po co komu kościoły.
               Zamiast tego odprawiam mechanicznie rytuał ciałozakrycia. Owijam się czarnym pareo od pasa w dół, na ramiona i głowę zarzucam chustę, ukrywając gołe nogi i ręce. Może to dlatego Bóg wyrzucił Adama i Ewę z Raju. Najwyraźniej zasłaniali nie to, co trzeba. To jednak jest przepustka do wnętrza Chozowiotissy. Wchodzimy przez małe kwadratowe drzwiczki, od razu chyląc się z konieczności w pokłonie do ziemi. W środku jest odwrotność tego, co na zewnątrz. Ciemne, wąskie korytarzyki, maleńkie izdebki-kapliczki, schodki jak w domku dla lalek, wszystko osmolone od kadzideł. Duszne i lepkie powietrze klei się do skóry, a skóra do ubrań i chust. Ciężki zapach tysiącletnich murów i bizantyjskich mirr przysiada nam na piersiach, tłoczy się do gardeł i oczu. Patrzę na przydymione złoto kropielnic i drewno klęczników i budzi się we mnie tęsknota za szarą kocicą. Wyobrażam sobie, że tak musi wyglądać śmierć. Przestrzeń wokół kurczy się i znika, pot, zmęczony oddech, mdlący zapach, jedno przypadkowe wspomnienie i już.
               Żyjący tu mnisi pokazują drogę z jednej izby do drugiej a na końcu sadzają nas w jasnym pokoju przy długim stole. Dookoła książki i dwie inne turystki. Nie wiem, co tam robimy, dopóki nie przynoszą nam słodkiego, pistacjowego turkish delight unurzanego w cukrze pudrze i kieliszeczka rakomeli, miodowo-korzennego likieru własnego wyrobu. Równie dobrze mogliby nam wbić w ramię strzykawkę z cukrem. Mam wątpliwości co do tego poczęstunku, ale okazuje się, że przynosi on cudowne orzeźwienie. Szybko, zanim minie ten efekt, schodzimy po miniaturowych schodkach i wydostajemy się przez miniaturowe drzwiczki, znów kłoniąc się nisko, tym razem palącemu światłu, które nagle jakby straciło swoją palącą moc. Przy radosnym akompaniamencie cykad wielkimi krokami niemal zbiegamy w dół.



fot. Kasia Rowińska

wtorek, 6 stycznia 2015

Ejali, Amorgos



                 Szliśmy nierówną asfaltowaną drogą coraz wyżej i wyżej. Za sobą, w dole, zostawiliśmy miasteczko Ejali i przystań, w której cumują kutry i łodzie. Każda z nich nosi imię świętego lub kobiety. Święty jest lepszym patronem, bo można zabrać go z przystani ze sobą. Kobieta zaklina jedynie zza koronkowych firanek, spoglądając przez okno z cienia kuchni, rozświetlana tylko prześlizgującymi się przez wąskie szpary w okiennicach pasmami parzącego słońca. Morze, moja pani, rzuciłbym się bez namysłu w twoje fale, gdybym tak dobrze cię nie znał, mówi greckie wyspiarskie przysłowie.
               Trudno to zrozumieć latem, gdy to morze wydaje się mieszanką rozcieńczonych farb wodnych w odcieniach kobaltu, turkusu i ultramaryny, płynnie przechodzących jedna w drugą, nierozdzielnych, ale niepołączonych w jednostajny niebieski. Zanurzyć się, zachłysnąć, dotknąć kamienistego, kolącego dna i wypłynąć, nie patrzeć w powierzchnię wody, bo oślepia jak lustro, oblizać sól z ust i jeszcze raz dać się pochłonąć, to natrętna myśl, jedyne obezwładniające pragnienie, gdy stoi się na brzegu wysuszonym, wypalonym jak starożytna skorupa i patrzy wokół. I niczym innym one nie są, te wyspy, jak nierównymi, grudowatymi, popękanymi skorupami, rozrzuconymi w lazurze, który liże ich brzegi.  
               Wspinaliśmy się na porowate ściany jednej z tych skorup. Gdzieś w dole po lewej szczekał pies. Ktoś podjechał zdezelowaną furgonetką pod niedokończony dom i wysiadł. Szliśmy wyżej. Droga była pusta, nikt nas nie spotkał, ani my nikogo. Weekend już minął, więc większość ludzi, którzy w piątek przypłynęli na Amorgos wraz z nami wieczornym promem z Naksos, musiała tam wrócić. Na wyspie pozostali starcy, turyści, we wrześniu już nieliczni, i mgła. Wspięliśmy się do położonej na zboczu wioski i przysiedliśmy na kamiennym murku. Dawały się słyszeć jedynie dźwięki remontu z jakiegoś domku, piłowanie, wiercenie i okazjonalne pokrzykiwania. Kto w tym opuszczonym miejscu będzie mieszkał, zamyśliłam się. Mimo zupełnego opustoszenia, wioska nie była ani trochę zaniedbana. Murki niedawno pomalowano na szaro i biało, płatki pnącego się wszędzie różowego kwiecia zamieciono z wąskich uliczek-chodników, jedyne drzewo pośrodku placyku wielkości trzech kroków wzdłuż i wszerz – przycięto. Wreszcie pojawił się człowiek. Chuda kobieta w wytartym kolorowym dresie szła z tego samego kierunku, co my. W torbie niosła wielki, rumiany bochen chleba ze spękaną skórką. Już od dłuższego czasu nie mogliśmy znaleźć tu dobrego chleba, więc nie odrywając oczu od bochna, powiedziałam do mojego towarzysza, zobacz, jaki piękny chleb. Twarz kobiety cała się zaśmiała, ukazując szczerby po szóstkach. Tu w sklepie na dole dostałam, obok przystani, odpowiedziała mi po polsku, nie zatrzymując się. Poszła dalej, ugięta lekko na prawo pod ciężarem foliowej torby z zakupami. Pewnie ten bochen tak jej ciążył. Albo przeszłość.
               Właściciel pensjonatu w zatoczce nie był zaskoczony naszą narodowością. Ciągle Polacy do mnie przyjeżdżają, powiedział. Nigdzie indziej na wyspie nie, a do mnie w każdym sezonie. Po drugiej stronie zatoki, w przystani, hotel na hotelu, ale Polacy tylko do mnie. Nie wiem, dlaczego, ale miło mi was gościć. Na balkonie macie krzak bazylii, jedzcie ją, bo się zmarnuje. Jakbyście czegoś potrzebowali, dzwońcie, bo w poniedziałek wracam na Naksos. Poza bazylią nie potrzebowaliśmy niczego. Upajaliśmy się jej orzeźwiającym zapachem zmieszanym z dymem ze spiralki na moskity. Spiralka działała, jeśli trzymało się stopy tuż przy niej, jak zimną nocą przy kominku, żeby przeżyć. Potem upojenie, nie tylko bazyliowe, pozwalało nam nie czuć już kolejnych ukąszeń. Z pergoli nad naszymi głowami zwieszały się dionizyjsko dojrzałe i nabrzmiałe kiście winogron. Też się zmarnują, pomyślałam, rozdeptując bosą stopą jedno gronko na ciepłej, mimo wieczoru, podłodze balkonu. Wszyscy w poniedziałek wrócą na Naksos.