Południe Włoch
jest podszyte na każdym kroku Grecją i pewnie między innymi dlatego tak mi się
podoba. Na przykład Skylla i Charybda. Tu: Scilla i Cariddi; pierwsza
siedzi sobie pół godziny pociągiem na północ od Reggio i jest
maleńkim, wciśniętym w skałę kurorcikiem. Skała jest zwieńczona
zamkiem, a u jej stóp, pod poziomem morza, kwitnie lokalny ekosystem z
charakterystyczną dżunglą dwukolorowych korali o nazwie gorgonie (tak tak,
wszystko składa się w logiczną całość). Drugie monstrum, wioska Cariddi, doskonale widoczna z
pięknej plaży w Scilli, współdzieli północny przylądek Sycylii z dosyć okropnym
słupem energetycznym, (też bym się na jej miejscu denerwowała). Skylla wróciła
zatem do swojej pierwotnej urody, bo według mitu to przecież była śliczna dziewczyna zakochana
w pięknym rybaku. Niepotrzebnie jednak poszła po radę sercową do czarodziejki,
która zamiast biedaczce pomóc, oczywiście, jak to każda wiedźma, natychmiast
postanowiła sprawdzić czy ten rybak faktycznie taki piękny, po czym pozbyła się
rywalki szybko i skutecznie. Pół biedy, że chłopak okazał się wierny i wolał
się utopić, niż oddać się w szpony innej baby. Koniec końców on też został
przemieniony w jakiegoś morskiego stwora i może kręci się teraz między koralami,
chowając się w zagłębieniach skyllijskiej skały przed wścibskimi nurkami,
których pełno na tym wybrzeżu.
Scilla w pierwszych dniach listopada |
Kilka dni temu
usiadłam na plaży w Reggio i obserwowałam windsurferów ścigających się po
falach cieśniny messyńskiej, tu zwanej po prostu Stretto, czyli cieśnina. Wiatr
był porządny, więc faktycznie w kilka sekund z pełnowymiarowych figur stawali
się tylko śmiesznymi czarnymi znaczkami. Przypominali trochę ważki, którym jakieś radosne dziecię urwało po skrzydełku i teraz nie mogą wzlecieć nad wodę. Jeśli przy tym samym wietrze greccy
żeglarze musieli wpływać pomiędzy Skyllę a Charybdę, które leżą w najwęższym
prześwicie cieśniny, wcale się nie dziwię, że zamiast podziwiać malownicze kalabryjsko – sycylijskie
wybrzeża, raczej czuli się jak w starożytnym trójkącie bermudzkim. Patrząc tak sobie na
tych windsurferów, błyskawicznie pchanych wiatrem pod Sycylię, pomyślałam, że
może Odyseja wcale nie miała być bajką ku uciesze ani metaforą podróży przez
życie, a raczej zgrabnie obmyślonym i łatwym do zapamiętania przewodnikiem po
morskich pułapkach otaczających grecki świat.
I byłby to zaprawdę
piękny moment zadumy, gdyby nie natrętni hinduscy sprzedawcy biżuterii,
którzy upatrzyli mnie sobie jako ofiarę lub ewentualnie obiekt zakładu.
Najpierw moje poetyckie przemyślenia nad Odyseuszem i kształtem surfera na desce przerwał mi pan z pierścionkami w świetnej cenie 10 euro. Na
moje protesty, że dziękuję, nie potrzebuję i nie chcę, znalazł szybko
rozwiązanie – „prezent, przyjaciele”, rzucił zadowolony z siebie. Po
zapewnieniach werbalnych, że naprawdę dziękuję, przyszedł czas na inne zabiegi
ignorująco-odstraszające, typu kręcenie głową, odwracanie wzroku, dłubanie
palcem w piasku (a raczej w kamieniach) i tym podobne , ale to wszystko nie robiło
na nim najmniejszego wrażenia. W końcu stwierdził, że chyba jedynym powodem,
dla którego nie doceniam jego rewelacyjnej oferty może być fakt, że nie
rozumiem włoskiego i najwyraźniej jedyne, co jestem w stanie powiedzieć (nauczona
doświadczeniem) to „nie chcę”. Usiłował się więc dowiedzieć, czy rozumiem po
włosku i był nieco zbity z tropu kiedy mu uświadomiłam, że to chyba on nie
rozumie, skoro od dziesięciu minut najwyraźniej bierze moje „nie” za „zachęcaj
mnie dalej” (co byłoby całkiem słuszne, gdyby próbował mnie poderwać, a nie
ograbić z 10 euro). Popatrzył na mnie ponuro, wymamrotał w swoim języku jakieś
zapewne okrutne przekleństwo, od którego wyrośnie mi okropny pypeć na jednym
oku, albo obrosnę nieusuwalnym owłosieniem na dekolcie, ale przynajmniej sobie
poszedł.
Nie minęło
jednak dziesięć minut, kiedy zauważyłam go znów na horyzoncie, tym razem z
kolegą. Na moje zniechęcone spojrzenie z daleka, zostawił mnie na pastwę
kolegi, który próbował sprawdzić, czy może potrzebuję naszyjnika, skoro jestem
zdecydowaną przeciwniczką pierścionków. Na szczęście kolega był mniej pewny
siebie i łatwiejszy do spławienia. Co nie zmienia faktu, że miałam potem
wyrzuty sumienia przez resztę dnia i było mi naprawdę przykro, bo ja rozumiem,
że życie nielegalnego imigranta nie jest lekkie. A na dodatek teraz obawiam
się, że los mnie pokarze i nigdy więcej nie dostanę żadnej biżuterii, a
zwłaszcza pierścionka.