listopad 2013
Jeśli chodzi o motywację, to obserwuję
pewien kryzys. Zwłaszcza u siebie samej. Czasem nic mi nie pomaga. Niestety
nieczęsto znajduję się w sytuacji absolutnego odcięcia od Internetu oraz ludzi,
a to jedyny pewny sposób na to, żebym wzięła pustą kartkę w celu innym niż
tłumaczenie. Przykro mi to przyznać, ale jestem trochę uzależniona. Nie tak
zupełnie, ale byłabym jednak wdzięczna za elektroniczną maszynę do pisania bez
dostępu do Internetu. Choć nie sądzę, żebym mogła na taką liczyć, niedługo
dostęp do sieci będzie nawet w korkociągach, bo przedmioty bez tej funkcji
zdają się odchodzić do lamusa. Na jesieni, kiedy to pisałam, trzeba było
dziesiątek stron internetowych o tematyce inspiracyjno-samoorganizacyjnej, mądrych książek, kawałka Tyrolu, niezliczonych rozmów
ze zmotywowanymi ludźmi, stu nieuporządkowanych i straconych już myśli, trochę
samotności no i wreszcie jednego odrzuconego projektu doktoratu, żebym zabrała
się za coś konstruktywnego. I jeszcze przypadku rodem z życiorysu Fridy, w efekcie
którego znalazłam się w pozycji horyzontalnej choć na szczęście bez gipsowego
gorsetu i połamanych szczątków wewnątrz, a jedynie z przesuniętym dyskiem. Tak
unieruchomiona, jeden dzień spędziłam gnuśniejąc przed telewizorem, którego F.
nie miała, dzięki czemu zapewne została artystką. Pod wieczór pogapiłam się
trochę w moją starą szafę, uznałam, że nie wytrzymam dłużej jej peerelowskiego
lakierowanego oblicza i obejrzałam trzy tysiące dziewięćdziesiąt sześć zdjęć
tapet, żeby ją zakleić, mimo że wyprowadzka za progiem. Z drugiej strony mogę
się jednak nie wyprowadzić, albo marnotrawnie powrócić, więc już lepiej
zakleić. I wreszcie późną nocą otworzyłam Worda, ale to też w pewnej mierze
dzięki moim ulubionym tabletkom przeciwbólowym z kofeiną, przez które nie
poszłam po prostu spać. Wygląda to wszystko tak, jakbym się zabierała za
pisanie magisterki, kiedy wszystko, nawet czyszczenie patyczkiem kosmetycznym
dekoracyjnych rozetek na kuchennych kafelkach (true story), jest lepsze od
pisania. A przecież to nie o to chodzi. Chodzi, przynajmniej w moim przypadku,
o nadmiar bodźców, a nawet nadmiar inspiracji.
Kiedyś myślałam, że nie można być
artystą bez znajomości dzieł innych artystów, nie można pisać bez przeczytania
innych pisarzy, bez znajomości świata, bardzo różnych ludzi, obejrzenia wszystkich
ważnych filmów, szerokiej wiedzy ogólnej itd. itp. To bardzo do mnie podobne.
Zanim kupię płatki śniadaniowe, zrobię research, które zawierają najmniej
cukrów i tłuszczy, a najwięcej błonnika, żeby mieć pewność, że nie znajdę
zdrowszych. Zanim wybiorę tapetę, obejrzę trzy tysiące dziewięćdziesiąt sześć
innych, żeby mieć pewność, że nie znajdę lepszej. (Straszna strata czasu.) To
samo było z twórczością wszelaką. Wydawało mi się, że trzeba umieć/znać
wszystko inne, zanim stworzy się samemu coś dobrego. Ale w dwudziestym ósmym
roku trwania w tym przekonaniu odkryłam Emily Dickinson i zrozumiałam, że
jestem albo złą baletnicą albo potwornym leniem. Emily żyła sobie w małym amerykańskim
miasteczku wkrótce po wynalezieniu elektryczności. Opuściła je tylko kilka razy
w życiu i to na krótko, bo ogólnie z rzadka wychodziła ze swojego pokoju. W
zasadzie nie miała przyjaciół. Z literatury znała Szekspira, a z geografii słyszała
o Sycylii. Napisała 1775 wierszy, których sens jest aktualny do dziś. Każdej
złej baletnicy daje pstryczka w nos.