Etykiety

poniedziałek, 10 marca 2014

Motywacja inspiracja prokrastynacja



listopad 2013
 
     Jeśli chodzi o motywację, to obserwuję pewien kryzys. Zwłaszcza u siebie samej. Czasem nic mi nie pomaga. Niestety nieczęsto znajduję się w sytuacji absolutnego odcięcia od Internetu oraz ludzi, a to jedyny pewny sposób na to, żebym wzięła pustą kartkę w celu innym niż tłumaczenie. Przykro mi to przyznać, ale jestem trochę uzależniona. Nie tak zupełnie, ale byłabym jednak wdzięczna za elektroniczną maszynę do pisania bez dostępu do Internetu. Choć nie sądzę, żebym mogła na taką liczyć, niedługo dostęp do sieci będzie nawet w korkociągach, bo przedmioty bez tej funkcji zdają się odchodzić do lamusa. Na jesieni, kiedy to pisałam, trzeba było dziesiątek stron internetowych o tematyce inspiracyjno-samoorganizacyjnej, mądrych książek, kawałka Tyrolu, niezliczonych rozmów ze zmotywowanymi ludźmi, stu nieuporządkowanych i straconych już myśli, trochę samotności no i wreszcie jednego odrzuconego projektu doktoratu, żebym zabrała się za coś konstruktywnego. I jeszcze przypadku rodem z życiorysu Fridy, w efekcie którego znalazłam się w pozycji horyzontalnej choć na szczęście bez gipsowego gorsetu i połamanych szczątków wewnątrz, a jedynie z przesuniętym dyskiem. Tak unieruchomiona, jeden dzień spędziłam gnuśniejąc przed telewizorem, którego F. nie miała, dzięki czemu zapewne została artystką. Pod wieczór pogapiłam się trochę w moją starą szafę, uznałam, że nie wytrzymam dłużej jej peerelowskiego lakierowanego oblicza i obejrzałam trzy tysiące dziewięćdziesiąt sześć zdjęć tapet, żeby ją zakleić, mimo że wyprowadzka za progiem. Z drugiej strony mogę się jednak nie wyprowadzić, albo marnotrawnie powrócić, więc już lepiej zakleić. I wreszcie późną nocą otworzyłam Worda, ale to też w pewnej mierze dzięki moim ulubionym tabletkom przeciwbólowym z kofeiną, przez które nie poszłam po prostu spać. Wygląda to wszystko tak, jakbym się zabierała za pisanie magisterki, kiedy wszystko, nawet czyszczenie patyczkiem kosmetycznym dekoracyjnych rozetek na kuchennych kafelkach (true story), jest lepsze od pisania. A przecież to nie o to chodzi. Chodzi, przynajmniej w moim przypadku, o nadmiar bodźców, a nawet nadmiar inspiracji. 

    Kiedyś myślałam, że nie można być artystą bez znajomości dzieł innych artystów, nie można pisać bez przeczytania innych pisarzy, bez znajomości świata, bardzo różnych ludzi, obejrzenia wszystkich ważnych filmów, szerokiej wiedzy ogólnej itd. itp. To bardzo do mnie podobne. Zanim kupię płatki śniadaniowe, zrobię research, które zawierają najmniej cukrów i tłuszczy, a najwięcej błonnika, żeby mieć pewność, że nie znajdę zdrowszych. Zanim wybiorę tapetę, obejrzę trzy tysiące dziewięćdziesiąt sześć innych, żeby mieć pewność, że nie znajdę lepszej. (Straszna strata czasu.) To samo było z twórczością wszelaką. Wydawało mi się, że trzeba umieć/znać wszystko inne, zanim stworzy się samemu coś dobrego. Ale w dwudziestym ósmym roku trwania w tym przekonaniu odkryłam Emily Dickinson i zrozumiałam, że jestem albo złą baletnicą albo potwornym leniem. Emily żyła sobie w małym amerykańskim miasteczku wkrótce po wynalezieniu elektryczności. Opuściła je tylko kilka razy w życiu i to na krótko, bo ogólnie z rzadka wychodziła ze swojego pokoju. W zasadzie nie miała przyjaciół. Z literatury znała Szekspira, a z geografii słyszała o Sycylii. Napisała 1775 wierszy, których sens jest aktualny do dziś. Każdej złej baletnicy daje pstryczka w nos.