Etykiety

wtorek, 6 stycznia 2015

Ejali, Amorgos



                 Szliśmy nierówną asfaltowaną drogą coraz wyżej i wyżej. Za sobą, w dole, zostawiliśmy miasteczko Ejali i przystań, w której cumują kutry i łodzie. Każda z nich nosi imię świętego lub kobiety. Święty jest lepszym patronem, bo można zabrać go z przystani ze sobą. Kobieta zaklina jedynie zza koronkowych firanek, spoglądając przez okno z cienia kuchni, rozświetlana tylko prześlizgującymi się przez wąskie szpary w okiennicach pasmami parzącego słońca. Morze, moja pani, rzuciłbym się bez namysłu w twoje fale, gdybym tak dobrze cię nie znał, mówi greckie wyspiarskie przysłowie.
               Trudno to zrozumieć latem, gdy to morze wydaje się mieszanką rozcieńczonych farb wodnych w odcieniach kobaltu, turkusu i ultramaryny, płynnie przechodzących jedna w drugą, nierozdzielnych, ale niepołączonych w jednostajny niebieski. Zanurzyć się, zachłysnąć, dotknąć kamienistego, kolącego dna i wypłynąć, nie patrzeć w powierzchnię wody, bo oślepia jak lustro, oblizać sól z ust i jeszcze raz dać się pochłonąć, to natrętna myśl, jedyne obezwładniające pragnienie, gdy stoi się na brzegu wysuszonym, wypalonym jak starożytna skorupa i patrzy wokół. I niczym innym one nie są, te wyspy, jak nierównymi, grudowatymi, popękanymi skorupami, rozrzuconymi w lazurze, który liże ich brzegi.  
               Wspinaliśmy się na porowate ściany jednej z tych skorup. Gdzieś w dole po lewej szczekał pies. Ktoś podjechał zdezelowaną furgonetką pod niedokończony dom i wysiadł. Szliśmy wyżej. Droga była pusta, nikt nas nie spotkał, ani my nikogo. Weekend już minął, więc większość ludzi, którzy w piątek przypłynęli na Amorgos wraz z nami wieczornym promem z Naksos, musiała tam wrócić. Na wyspie pozostali starcy, turyści, we wrześniu już nieliczni, i mgła. Wspięliśmy się do położonej na zboczu wioski i przysiedliśmy na kamiennym murku. Dawały się słyszeć jedynie dźwięki remontu z jakiegoś domku, piłowanie, wiercenie i okazjonalne pokrzykiwania. Kto w tym opuszczonym miejscu będzie mieszkał, zamyśliłam się. Mimo zupełnego opustoszenia, wioska nie była ani trochę zaniedbana. Murki niedawno pomalowano na szaro i biało, płatki pnącego się wszędzie różowego kwiecia zamieciono z wąskich uliczek-chodników, jedyne drzewo pośrodku placyku wielkości trzech kroków wzdłuż i wszerz – przycięto. Wreszcie pojawił się człowiek. Chuda kobieta w wytartym kolorowym dresie szła z tego samego kierunku, co my. W torbie niosła wielki, rumiany bochen chleba ze spękaną skórką. Już od dłuższego czasu nie mogliśmy znaleźć tu dobrego chleba, więc nie odrywając oczu od bochna, powiedziałam do mojego towarzysza, zobacz, jaki piękny chleb. Twarz kobiety cała się zaśmiała, ukazując szczerby po szóstkach. Tu w sklepie na dole dostałam, obok przystani, odpowiedziała mi po polsku, nie zatrzymując się. Poszła dalej, ugięta lekko na prawo pod ciężarem foliowej torby z zakupami. Pewnie ten bochen tak jej ciążył. Albo przeszłość.
               Właściciel pensjonatu w zatoczce nie był zaskoczony naszą narodowością. Ciągle Polacy do mnie przyjeżdżają, powiedział. Nigdzie indziej na wyspie nie, a do mnie w każdym sezonie. Po drugiej stronie zatoki, w przystani, hotel na hotelu, ale Polacy tylko do mnie. Nie wiem, dlaczego, ale miło mi was gościć. Na balkonie macie krzak bazylii, jedzcie ją, bo się zmarnuje. Jakbyście czegoś potrzebowali, dzwońcie, bo w poniedziałek wracam na Naksos. Poza bazylią nie potrzebowaliśmy niczego. Upajaliśmy się jej orzeźwiającym zapachem zmieszanym z dymem ze spiralki na moskity. Spiralka działała, jeśli trzymało się stopy tuż przy niej, jak zimną nocą przy kominku, żeby przeżyć. Potem upojenie, nie tylko bazyliowe, pozwalało nam nie czuć już kolejnych ukąszeń. Z pergoli nad naszymi głowami zwieszały się dionizyjsko dojrzałe i nabrzmiałe kiście winogron. Też się zmarnują, pomyślałam, rozdeptując bosą stopą jedno gronko na ciepłej, mimo wieczoru, podłodze balkonu. Wszyscy w poniedziałek wrócą na Naksos.