Chozowiotissa
jest tradycyjnie biała z zewnątrz, a w środku czarna jak twarz Madonny na
ikonie, ku której czci powstała. Kościół rosnący w skale przypomina drzewo
oliwne. Trzyma się jej korzeniami, mimo że skała jest pionowa, dokładnie pod
kątem prostym spotyka się z niebem i morzem, pozostawiając na dole tylko mały
półksiężyc plaży. Wielkością nie przypomina jednak karłowatego drzewka.
Chozowiotissa zaczyna się w połowie klifu i pnie się ku górze i na boki, sięga
ku szczytowi, tu i tam jej jednolitą biel przerywa mały, czarny czworobok okna,
raz kwadrat, raz trapez, raz ledwie szczelina, każde sobie, bez porządku
pięter, i taka rozczapierzona tkwi przypięta do wschodniej ściany wyspy, jakby
zaraz miała się obsunąć. Póki co tkwi, ale to dopiero tysiąc lat.
Termometrom pomylił się wrzesień
z lipcem, więc przystając co chwila i popijając wodę, opornie posuwamy się ku
niej na wysokości. Udajemy, że przyjechaliśmy tu fotografować ją z dołu, a morze
z góry i stąd nasze liczne postoje. Kamienna droga pod górę jest wygładzona i
niełatwo jest nam na tej rozgrzanej, pochyłej ślizgawce. Na dodatek mój
towarzysz jest w stosownie długich spodniach, ja niezbędne szale i chusty niosę
ze sobą. Kiedy docieramy do jej stóp, biel tynku zmieszana z błękitem i gorącem
mąci w głowie. Cykady irytują swoim wściekłym, alarmującym trzeszczeniem. Popielata kompozycja w postaci odpoczywającej
kocicy i jej potykających się o własne łapy małych daje nam chwilę wytchnienia.
Czerpiemy jakąś dziwną satysfakcję z wpatrywania się cień, puszystość i kolor
szary. To jak kubeł zimnej wody przy ostrym krajobrazie, który nas otacza. Mam
ochotę położyć się obok kocicy i pogapić się na jej niezdarne potomstwo, po co
komu kościoły.
Zamiast tego odprawiam
mechanicznie rytuał ciałozakrycia. Owijam się czarnym pareo od pasa w dół, na
ramiona i głowę zarzucam chustę, ukrywając gołe nogi i ręce. Może to dlatego
Bóg wyrzucił Adama i Ewę z Raju. Najwyraźniej zasłaniali nie to, co trzeba. To
jednak jest przepustka do wnętrza Chozowiotissy. Wchodzimy przez małe
kwadratowe drzwiczki, od razu chyląc się z konieczności w pokłonie do ziemi. W
środku jest odwrotność tego, co na zewnątrz. Ciemne, wąskie korytarzyki,
maleńkie izdebki-kapliczki, schodki jak w domku dla lalek, wszystko osmolone od
kadzideł. Duszne i lepkie powietrze klei się do skóry, a skóra do ubrań i
chust. Ciężki zapach tysiącletnich murów i bizantyjskich mirr przysiada nam na
piersiach, tłoczy się do gardeł i oczu. Patrzę na przydymione złoto kropielnic
i drewno klęczników i budzi się we mnie tęsknota za szarą kocicą. Wyobrażam
sobie, że tak musi wyglądać śmierć. Przestrzeń wokół kurczy się i znika, pot,
zmęczony oddech, mdlący zapach, jedno przypadkowe wspomnienie i już.
Żyjący tu mnisi pokazują drogę z
jednej izby do drugiej a na końcu sadzają nas w jasnym pokoju przy długim
stole. Dookoła książki i dwie inne turystki. Nie wiem, co tam robimy, dopóki
nie przynoszą nam słodkiego, pistacjowego turkish delight unurzanego w cukrze
pudrze i kieliszeczka rakomeli, miodowo-korzennego likieru własnego wyrobu.
Równie dobrze mogliby nam wbić w ramię strzykawkę z cukrem. Mam wątpliwości co
do tego poczęstunku, ale okazuje się, że przynosi on cudowne orzeźwienie. Szybko,
zanim minie ten efekt, schodzimy po miniaturowych schodkach i wydostajemy się
przez miniaturowe drzwiczki, znów kłoniąc się nisko, tym razem palącemu
światłu, które nagle jakby straciło swoją palącą moc. Przy radosnym
akompaniamencie cykad wielkimi krokami niemal zbiegamy w dół.
fot. Kasia Rowińska |