Etykiety

piątek, 30 grudnia 2011

I co tam jadłaś?


I co tam jadłaś? Zapytała babcia na Wigilii. Odpowiedź tradycyjna brzmi „pizzę i pastę”. To znaczy makaron. No bo tak jadłam. Niewiele jest na świecie rzeczy lepszych od włoskiego domowego jedzenia, przygotowanego włoskimi rękoma.
Nie wiem czemu, przecież grecka kuchnia też jest rewelacyjna. Suwlaki od „Ślepych” w Janenach zyskałyby milczące uznanie nawet największego krytyka kulinarnego, jakiego znam, czyli T. (milczące, bo jeśli T. nie krytykuje (e, moja mama robi lepsze), to znaczy że chwali). A przecież te suwlaki, to nic innego, jak taki biedny szaszłyk, bez dodatków innych niż sok z cytryny, oregano i bułka. Tylko, że na takich najprostszych daniach najłatwiej jest się wyłożyć. Wystarczy, że bułka poleży za długo, albo oregano nie rosło na greckim słońcu i już klapa. Albo tsipoura, świeżo wyłowiona, potrzebuje tylko cytryny i małego wyspiarskiego portu za plecami uradowanego konsumenta.
No to skoro już pochwaliłam greckie i doszłam do wniosku, że też jest pyszne, to dlaczego włoskie jest jeszcze pyszniejsze? Opiera się a tym samym, na prostocie i najłatwiej dostępnych produktach. Jakby ktoś chciał definicji włoskiej domowej kuchni, niech sobie wyobrazi wyszukany cienki filecik zaglasowany sosikiem, z listkiem egzotycznej rośliny, źdźbłem trawy cytrynowej, przegrzebkiem marynowanym w occie malinowym, a wszystko ułożone w wieżyczkę na środku wielkiego talerza posypanego pistacjami i ozdobionego płatkami jadalnych kwiatków… Więc to będzie dokładne przeciwieństwo. Będzie tego dużo, będzie czuć smak każdego składnika z osobna i na pewno zapchamy się makaronem albo ryżem. No i będzie tak pysznie, że bez dokładki się nie obejdzie. Jeśli taka dwumiesięczna uczta zostanie zwieńczona polskim Bożym Narodzeniem u babci… przemilczę z litości dla samej siebie.
Chciałabym powiedzieć, że najbardziej smakowało mi na przykład risotto z radicchio i winem u Franceski. Było świetne, tak samo jak jej lasagne ze wszystkim. Może jeszcze lepszy był makaron z frutti di mare autorstwa Nicoli. A może pizza z Osterii dei Campi, najlepszej pizzerii w mieście, która zrządzeniem losu znalazła się pod moim domem. A może obiad pod grekańską wioską Bova, di Petru i 'Ntoni, gdzie mało nam nie pospadało wszystko ze stołu, bo się nie mieściło, a my musieliśmy skończyć na przystawkach, bo nic więcej by się nie zmieściło w nas. Ale nie. Tak się składa, że najbardziej smakował mi chleb z solą i oliwą. Zapewne na jego smak wpłynęły też okoliczności – ciepło-chłodna Sycylia, przemili panowie z knajpki, w której usiedliśmy tylko na wino i zostaliśmy na pół nocy, drobny deszcz za plecami, rześkość wieczoru, domowa oliwa i idealnie przypieczony chleb, oraz fakt, że zostaliśmy tym smakołykiem poczęstowani tylko dlatego, że nie mogliśmy przestać się śmiać. Ale jak tu przestać się śmiać, kiedy jedzenie takie dobre, a wino takie lekkie…



Nie wiem, czemu włoskie jest najpyszniejsze. Nie wiem, w czym przebija świeże croissanty z kawą na śniadanie w Saint Omer, berlińskie wursty z piwem i ukraińskie pierogi od babuszki kupione na peronie za zrzutkę z ostatnich rubli. Najtrudniej mi przyznać, że wolę włoskie od greckiego… Ale to mi przypomina niedzielne kolacje na greckiej stołówce, na które czekaliśmy cały tydzień, bo wtedy była pizza:)

czwartek, 24 listopada 2011

Bezsenność w Kalabrii

Paradoks spędzania zimy na południu jest taki, że nigdy nie zmarzłam bardziej niż w zeszłym roku w Grecji, a w tym we Włoszech... Różnica pomiędzy naszym rodzimym marznięciem a śródziemnomorskim marznięciem polega na tym, że u nas ręce odmrażają się na dworze, a tu w mieszkaniu. Do momentu zachodu słońca nad Etną przesiadujemy więc na balkonach, jeśli nie nad samym morzem, bo na zewnątrz jest cieplutko, a potem ubieramy się we wszystkie bluzy i swetry, jakie mamy, owijamy się w koce, pijemy nalewki, bierzemy gorące prysznice, zużywając nieprzyzwoitą ilość prądu na grzanie wody, a na koniec idziemy tańczyć. Wracamy o 6 nad ranem, a o 8.55 wybiegamy pędem z domu, żeby zdążyć na 9 na zajęcia. Nasze włoskie profesoressy bardzo nie lubią, lub wręcz nie tolerują spóźnień, co jest dosyć nietypowe, zwłaszcza po doświadczeniu trybu studiów w Grecji. Tam przez pierwsze tygodnie popełniałyśmy kardynalny błąd przychodzenia na zajęcia punktualnie (czyli w granicach kwadransa) i za każdym razem napotykałyśmy pustkę i głuszę. Po pół godzinie powoli zaczynali nadchodzić studenci, a po kolejnych 10 minutach czasem nawet zjawiał się profesor. Ale nie tu. Gisella, która prowadzi wszystkie moje poranne zajęcia, spóźnialskich nie wpuszcza. Zatem o godzinie 8.55 rano moje odczucia co do góry, na której mieszkam, są całkiem odmienne od tych, którymi ją powitałam, ponieważ szczęśliwym zrządzeniem losu szkoła mieści się niżej niż mój dom. W związku z tym wraz z moją współlokatorką, Magdą, zbiegamy pędem codziennie rano w dół, po drodze wspomagając się jeszcze ruchomymi schodami, które zajmują jedną z ulic (tak, tak) i tylko dzięki tej różnicy wysokości zdążamy na czas. Myślałyśmy też w związku z tym o turlaniu. Na miejscu, w szkole, wyciągam z torby sweter, kurtkę i szal i owijam się szczelnie tym wszystkim po to, by zdjąć to na powrót po wyjściu. Marznięcie odbywa się więc nieco na opak.

W roli centralnego ogrzewania wystąpiło ostatnio sirocco. Przyniosło powietrze tak gorące, że otworzyłyśmy na oścież wszystkie balkony ogrzewając tym samym wnętrze mieszkania i susząc mokre od kilku dni pranie. Sirocco daje uczucie znalezienia się nagle w oku cyklonu. W niczym nie przypomina swojej greckiej, wyspiarskiej, orzeźwiającej wersji. A może to tylko kwestia pory roku. Niebo staje się szare jak asfalt, palmy gną się do ziemi, z całej okolicy dochodzą odgłosy mebli przewracających się na balkonach, a przede wszystkim panuje dziwny niepokojący nastrój niepozwalający ani na moment zasnąć. Leżąc w łóżku, zwłaszcza w budynku położonym tak wysoko jak nasz, i w mieszkaniu zajmującym całe jego jedno piętro, czułam się całą noc jak w łódce w samym środku sztormu. Na szczęście taki żywioł trwa krótko i po dwóch dniach następuje cisza tak przejmująca i głęboka, że znów ciężko jest przez nią zasnąć...

Szkoda zresztą tracić tu czas na sen.

niedziela, 13 listopada 2011

Reggio Calabria zdjęć kilka

W tle Sycylia, według której wyznaczamy pogodę. Jak jej rano nie widać, to nie wróży dobrze. A czasem wydaje się na wyciągnięcie ręki. Chyba dlatego jedna z ulic nazywa się via Fata Morgana.

















środa, 9 listopada 2011

Benvenuta al Sud

Mój pierwszy dzień w Reggio Calabria potwierdził, że pewnych rzeczy nie da się przewidzieć. Na przykład tego, że mapy w Google nie pokazują schodów na ulicach. Ale naprawdę, kto by się mógł spodziewać, że połowa miasta położona jest tak wysoko na zboczu góry, że wchodzi się tam po schodach, co może być wyzwaniem, jeśli taszczy się walizę, torbę podręczną i torbę z laptopem. Bardzo pomocny pan Guido, pracownik sekretariatu, zaproponował mi wcześniej mailowo, że odbierze mnie z lotniska, za drobne 10 euro. Mój wrodzony zmysł oszczędzania kazał mi grzecznie odmówić, zwłaszcza, że bilet na autobus z lotniska do centrum kosztuje 1/10 tej sumy. Poza tym, Google maps przekonało mnie, że adres, pod którym znajdzie się moje mieszkanie jest całkiem niedaleko od trasy autobusu, a zatem postanowiłam dojść tam na piechotę od przystanku i dopiero wtedy poinformować Guido, że jestem i może wpadać z kluczami… Wszystko szło świetnie, dopóki nie zorientowałam się, że droga do mojego tymczasowego domu wiedzie prościutko pod górę, najpierw po schodach, a następnie po ulicach niemal pionowo pnących się po zboczu czegoś, co przypadkowo zapomniano wpisać na listę ośmiotysięczników. Wtedy przypomniało mi się, dlaczego lubię Włochów. A raczej Włosi sami mi o tym przypomnieli. Stałam tak pod tymi schodami, zabierając się jak najbardziej serio za wciąganie po nich walizki, z dwiema torbami przewieszonymi przez ramię, kiedy koło mnie zatrzymał się samochód. Z samochodu wysiadł młody, miły mężczyzna w fioletowej bluzce, który podszedł do mnie bez słowa, wyjął mi tę walizkę z rąk i powiedział: „Trzeba ci z tym pomóc”… Przez grzeczność bardzo nieprzekonująco powiedziałam „noooo” (gdyby mówił po polsku, zrozumiałby prawdziwy sens mojej wypowiedzi), ale na szczęście mi nie uwierzył. Kiedy podałam mu nazwę ulicy, na którą zmierzam, pokazał mi dalszą drogę, kolejne pół kilometra pod górę i nawet, jak sądziłam, zażartował, że to jego ulica i na pewno mieszkam w jego palazzo… miałam na końcu języka, że z tą walizką rzeczywiście jest moim principe, ale wyartykułowanie tej skomplikowanej myśli zajęłoby mi tyle czasu, że przemilczałam. W końcu, dziękując w myślach nieznanemu geniuszowi za wynalezienie walizek na kółkach, dotaszczyłam się z moim bagażem na górę, ale za żadne skarby nie mogłam znaleźć ani jednej nazwy ulicy. W Google maps nazwy ulic są wypisane wołami na środku asfaltu i wędrując tak po omacku po Reggio, rozmyślałam sobie nad tym, że to rozwiązanie powinno zostać przeniesione w niektóre części świata… Ostatecznie miałam dość i zadzwoniłam do Guido, który zgarnął mnie z punktu, do którego udało mi się dotrzeć (za wysoko!), jedynie dwie ulice od mojego mieszkania, jak się okazało. Następnego ranka bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. W każdym razie, niezmiernie się cieszę, że mieszkam tak wysoko. Po pierwsze, to codzienne wchodzenie i schodzenie zniweczy chociaż trochę efekty włoskiego sposobu żywienia, którego nie da się (a przede wszystkim nie chce się) uniknąć, a na które, jak wszyscy wiedzą, składają się głównie kluchy i buły, nie zapominajmy też o obowiązkowym ciachu do kawki (każdej z pięciu dziennie). Po drugie, widzę z balkonu nie tylko dużą część miasteczka, ale też morze i Sycylię, a wieczorem światła Messyny bardzo przyjemnie migoczą po drugiej stronie cieśniny. No dobrze, to jest trochę przesada, widzę to wszystko w prześwicie między blokami, bo tuż za oknem mam surowy mur jakiegoś castello w budowie.

W każdym razie po kilku spacerach i trzecim okrążeniu Reggio znalazłam ostatecznie moją szkołę, w zupełnie innym miejscu, niż wskazywało by na to… Google maps. Ostateczny wniosek z tego jest jeden i prosty: nie należy nadmiernie ufać temu produktowi.

Wstęp czyli po co mi to


Po namyśle, po bardzo długim namyśle, a może nawet nie takim długim, ale powracającym do mnie falami, postanowiłam otworzyć bloga. Jak tylko go założyłam i chciałam ustawić jakąś ładną czcionkę do tytułu, uświadomiłam sobie, jak bardzo tego tytułu nie przemyślałam. Wystarczyło wymyślić taki, który nie miałby literki „ś”, albo innego kłopotliwego ogonka, żeby móc wybierać i przebierać w czcionkach internetowych, które niestety nie obsługują naszej polskiej ortografii. Ale tym samym trafiłam chyba w sedno i wydaje mi się, że całkiem dobrze oddaje to charakter moich „przemyśleń”. Już tak mam, że najpierw układam sobie coś w głowie, rozważam wszelkie za i przeciw, robię research internetowy zanim podejmę decyzję, jakie mleko najlepiej kupować, a potem i tak okazuje się, że wszystkiego nie da się przewidzieć i jakiś niespodziewany prztyczek w nos od losu pokaże mi, gdzie miejsce moje i moich dogłębnych namysłów. Tym samym nawet nie będę próbować robić żadnych założeń co do treści i zawartości tego bloga, czas pokaże, co z tego przedsięwzięcia wyniknie.