Etykiety

wtorek, 17 lutego 2015

Chozowiotissa, Amorgos



Chozowiotissa jest tradycyjnie biała z zewnątrz, a w środku czarna jak twarz Madonny na ikonie, ku której czci powstała. Kościół rosnący w skale przypomina drzewo oliwne. Trzyma się jej korzeniami, mimo że skała jest pionowa, dokładnie pod kątem prostym spotyka się z niebem i morzem, pozostawiając na dole tylko mały półksiężyc plaży. Wielkością nie przypomina jednak karłowatego drzewka. Chozowiotissa zaczyna się w połowie klifu i pnie się ku górze i na boki, sięga ku szczytowi, tu i tam jej jednolitą biel przerywa mały, czarny czworobok okna, raz kwadrat, raz trapez, raz ledwie szczelina, każde sobie, bez porządku pięter, i taka rozczapierzona tkwi przypięta do wschodniej ściany wyspy, jakby zaraz miała się obsunąć. Póki co tkwi, ale to dopiero tysiąc lat.
               Termometrom pomylił się wrzesień z lipcem, więc przystając co chwila i popijając wodę, opornie posuwamy się ku niej na wysokości. Udajemy, że przyjechaliśmy tu fotografować ją z dołu, a morze z góry i stąd nasze liczne postoje. Kamienna droga pod górę jest wygładzona i niełatwo jest nam na tej rozgrzanej, pochyłej ślizgawce. Na dodatek mój towarzysz jest w stosownie długich spodniach, ja niezbędne szale i chusty niosę ze sobą. Kiedy docieramy do jej stóp, biel tynku zmieszana z błękitem i gorącem mąci w głowie. Cykady irytują swoim wściekłym, alarmującym trzeszczeniem.  Popielata kompozycja w postaci odpoczywającej kocicy i jej potykających się o własne łapy małych daje nam chwilę wytchnienia. Czerpiemy jakąś dziwną satysfakcję z wpatrywania się cień, puszystość i kolor szary. To jak kubeł zimnej wody przy ostrym krajobrazie, który nas otacza. Mam ochotę położyć się obok kocicy i pogapić się na jej niezdarne potomstwo, po co komu kościoły.
               Zamiast tego odprawiam mechanicznie rytuał ciałozakrycia. Owijam się czarnym pareo od pasa w dół, na ramiona i głowę zarzucam chustę, ukrywając gołe nogi i ręce. Może to dlatego Bóg wyrzucił Adama i Ewę z Raju. Najwyraźniej zasłaniali nie to, co trzeba. To jednak jest przepustka do wnętrza Chozowiotissy. Wchodzimy przez małe kwadratowe drzwiczki, od razu chyląc się z konieczności w pokłonie do ziemi. W środku jest odwrotność tego, co na zewnątrz. Ciemne, wąskie korytarzyki, maleńkie izdebki-kapliczki, schodki jak w domku dla lalek, wszystko osmolone od kadzideł. Duszne i lepkie powietrze klei się do skóry, a skóra do ubrań i chust. Ciężki zapach tysiącletnich murów i bizantyjskich mirr przysiada nam na piersiach, tłoczy się do gardeł i oczu. Patrzę na przydymione złoto kropielnic i drewno klęczników i budzi się we mnie tęsknota za szarą kocicą. Wyobrażam sobie, że tak musi wyglądać śmierć. Przestrzeń wokół kurczy się i znika, pot, zmęczony oddech, mdlący zapach, jedno przypadkowe wspomnienie i już.
               Żyjący tu mnisi pokazują drogę z jednej izby do drugiej a na końcu sadzają nas w jasnym pokoju przy długim stole. Dookoła książki i dwie inne turystki. Nie wiem, co tam robimy, dopóki nie przynoszą nam słodkiego, pistacjowego turkish delight unurzanego w cukrze pudrze i kieliszeczka rakomeli, miodowo-korzennego likieru własnego wyrobu. Równie dobrze mogliby nam wbić w ramię strzykawkę z cukrem. Mam wątpliwości co do tego poczęstunku, ale okazuje się, że przynosi on cudowne orzeźwienie. Szybko, zanim minie ten efekt, schodzimy po miniaturowych schodkach i wydostajemy się przez miniaturowe drzwiczki, znów kłoniąc się nisko, tym razem palącemu światłu, które nagle jakby straciło swoją palącą moc. Przy radosnym akompaniamencie cykad wielkimi krokami niemal zbiegamy w dół.



fot. Kasia Rowińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz