Po tym
suchym jak wiórek lecie przyszły deszcze; szumią mi za oknem i przypominają o
Oporto. Przed wyjazdem przeczytałam gdzieś, że to otwierające O jest
rodzajnikiem i tym samym Porto jest jedynym miastem w Europie, w którego nazwie
jest rodzajnik. (Nie ufam, ale podoba mi się pomysł). Czyli co, coś w rodzaju
THE Port? Ten jedyny. Wpływasz z rozgrymaszonego, rozbujanego oceanu, a tu
złoty spokojny nurt Douro wsuwa cię między strome osady, obniżające się słońce
masz za sobą, ale jak się odwrócisz, zdążysz jeszcze złapać je na czarnych
konturach pojedynczych drzew z zachodnich wzgórz przepychających koryto rzeki
tak, by ocean nie dotykał miasta. Jesteś w domu, a dom jest tylko jeden; jesteś
w twoim porcie.
Drugą
rzeczą, którą usłyszałam przed wyjazdem, była prognoza pogody. Deszczowa.
Oprócz pierwszej gorącej nocy o słonym zapachu niestety trafiona. Woda z góry
przybierała w ciągu dwóch dni wszystkie znane sobie formy: ściany, smugi,
ukośne szpileczki, strumienie z rynien, kapuśniaczki, wiadra, pojedyncze bomby
celujące prosto w przedziałek na głowie, a w przerwach gromadzenie sił w
chmurach burych i niskich. Ale wcześnie rano i pod wieczór, w krótkich chwilach
jasnych jak mokra rybia łuska, w słońcu jeszcze niższym niż chmury, kolorowe
kafelki lśniły świeżo spłukane, spod daszków i parasoli wychylały wątpiące
twarze, wzdłuż Douro ciągnęli turyści, pary, biegacze i żebracy, a dzieci
zaliczały w-f, biegając od słupka do ławki i z powrotem. Po rzece ciągnęły
kajaki jedno- i ośmioosobowe, przypominające bardziej oszczepy niż łodzie.
Najniższy rząd kamienic nad rzeką nosi nazwę Muro dos Bacalhoeiros, czyli dosłownie Ściana łodzi do połowu
dorsza. W moim wolnym tłumaczeniu Ulica Poławiaczy Dorsza, co uważam brzmi
znacznie lepiej. Na Ulicę Poławiaczy Dorsza trafiłam w najgorszą ulewę, kiedy
deszcz nie robił sobie nic zupełnie z grawitacji, więc szybko uciekłam pod dach
kawiarni, gdzie dostałam piwo, herbatę, puchaty beżowy koc i nie mniej
puchatego beżowego kota do ocierania się o nogi. Popijałam, głaskałam na żądanie
i patrzyłam sobie na szarą rzekę Złotą, na szarą Villa Nova de Gaia za ekranem wody
oraz szarość ogólną, przerywaną czasem czerwoną koszulką kibica Bayernu,
jednego z pięćdziesięciu milionów, które zjechały do Porto na te same dwa mokre
dni co ja. Bayern zresztą ma też innej narodowości kibiców i chyba nie tylko ze
względu na kolor. W hostelu poznałam Chinkę, studentkę z Lizbony, zagorzałą
fankę Bayernu, która specjalnie na mecz przyjechała tu kosztem zajęć na
uniwersytecie. Do czego przyznała mi się, wstydliwie zakrywając mimowolny
uśmiech dłonią. Zmrużyła przy tym oczy, jakby to był psikus jej życia.
Trzecią
zapowiedzią były kafelki, ale na to nie można się przygotować. Miasto –
łazienka, miasto – kuchnia, miasto – szalona fantazja glazurnika, miasto –
tama, miasto-które-musiało-mieć-bardzo-brzydkie-cegły, Pietro da Cortona z
Włocławka. Azulejos rządzą tu
bezdyskusyjnie. Kafelki-podkładki pod kubki, kafelki na okładkach zeszytów,
kafelki jednokolorowe, biało-niebieskie, różnokolorowe, we wzory secesyjne i
barokowe, tworzące wzorzyste mozaiki lub wielkopowierzchniowe malowidła i
wreszcie zwykłe kuchenne w barze z jarzynową za 1 euro. W końcu zaczęłam tęsknić za
widokiem kamiennej lub murowanej fasady i kupiłam sobie drewniane kolczyki na oswojenie
tej śliskiej rzeczywistości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz