Do Reggio
przyszło nareszcie lato. Do tej pory pogoda kręciła nosem raz w tę, raz we w tę,
raz nawet zalewając deszczem ulice i zmywając z tarasu A. i K. resztki po
imprezie z grillem. Byliśmy szczególnie wdzięczni za doczyszczenie rozlanej marynaty
od mięsa. Ostatni miesiąc A. i K. gościli mnie na swojej kanapie, co pozwoliło
mi też korzystać z dobrodziejstwa tego ich ogromnego podniebnego tarasu,
idealnego do opalania, obiadowania, grillowania, czy kolacji przy świecach,
które nawet można byłoby zapalić, gdyby nie wiatr.
Wygląda na to,
że każdy mój pobyt tutaj musi mieć swoje stałe, powtarzalne elementy. Pierwszy
to jedna jedyna porządna ulewa w sezonie, a drugi to budowa za oknem. Po
przeprowadzce do własnego pokoju w dzielonym mieszkaniu, tuż za moim oknem
znalazła się remontowana elewacja kościoła San Agostino. O godzinie 8 rano
budzi mnie uczucie, że właśnie znalazłam się we wnętrzu dzwonnicy, a w południe
zapachy z restauracji na parterze przenoszą moją duszę utęsknioną wprost na
deptak Jastarni, czyli do smażalni ryb. Pomimo tego mieszkanie jest bardzo
przyjazne, wysokie, dosyć chłodne, umeblowane mieszanką cudnych antyków i
ohydnych paździerzy. Łóżka przypominają mi szkolną wycieczkę do Krakowa w ósmej
klasie podstawówki, kiedy zakwaterowano nas w koszarach, a łazienka stanowi interesujące
połączenie przerdzewiałej elektryki i wody (mamo, nie czytaj).
Ale poza tym w pokojach są dwuskrzydłowe drzwi i rzeźbione komody z okuciami, a
piecyk w kuchni wygląda tak, że człowiek
odruchowo rozgląda się za drewnem na opał, co w sumie wynagradza niedostatki w
reszcie umeblowania.
Moje
współlokatorki to tym razem Włoszki, które dojeżdżają do Reggio głównie na
egzaminy na uczelni, także chwilami jest nas tu pięć, a czasem jestem całkiem
sama. Poza nimi stałą bywalczynią mieszkania jest starsza pani z naprzeciwka, krewna
właścicielki (jak wszyscy w budynku, nie chcę powiedzieć, że jak wszyscy w
Reggio…), signora Angela, która wygląda na 90 lat, rusza się na 35, a śmieje
się jak 15-latka. Częściej niż ja, mam wrażenie. Niestety signora mówi językiem
w przeważającej części dla mnie niezrozumiałym, ale śmieję się razem z nią, a
ona czasem wtrąca całkiem ładnie po włosku bella
Caterina, bella e alta, żebym nie czuła się zupełnie ogłuszona. Faktycznie,
signora jest drobniutka i maleńka, niczym babcia ze Stu lat samotności. Ostatnio
zaskoczyła mnie zupełnie, nazywając mnie „Katie” i tłumacząc mi przy tym, że to
po angielsku i że tak ma na imię księżniczka angielska. Od tej pory zwraca się
do mnie w ten właśnie sposób, nie przekonałam jej nawet do „Kasi”. „Mi się
bardziej podoba Katie, jak księżniczka”, skwitowała.
W każdym razie
lato przyszło. Można to zauważyć po pierwsze po zatłoczonym wieczorami lungomare, gdzie dotąd po godzinie
20 ziało pustkami i zakochanymi parami. Zdecydowanie bezpieczniej zakochiwać
się na jesieni, wtedy przynajmniej jest gwarancja, że zawsze znajdzie się
trochę odludnej plaży. Zaznaczam, że to wyłącznie mój punkt widzenia, Włochom
nie przeszkadza, kto i z jakiej odległości patrzy. W każdym razie ja wieczorami
nad morzem… biegam. Tak, to nadal piszę ja, Kasia. Biegam. Na dodatek podoba mi
się. Powód jest prozaiczny. Lokalną specjalnością są granity i lody w
towarzystwie drożdżówki (tu: brioszki) i bitej śmietany… Początkowo usiłowałam
sobie i zdumionemu otoczeniu wmówić, że nie lubię granity, ale potem
spróbowałam tej o smaku opuncji i przepadłam. Twierdziłam też, że drożdżówka to
nic niezwykłego dla kogoś, kto wyrósł w kulturze bułek z serem, budyniem,
dżemem, makiem, jagodami, śliwką czy czym tam jeszcze. Ale trzeba przyznać, że
drożdżówki z lodami jeszcze u nas nie było. Chcąc nie chcąc, dołączyłam więc do
nadmorskich biegaczy wieczornych i zupełnie bezkarnie opycham się lodami w
bułce z bitą śmietaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz